środa, 28 listopada 2012

Z powrotem

Wróciliśmy, po 37-godzinnej podróży jedyne o czym można myśleć, to o porządnym wyspaniu się.

Mamy nadzieję, że podobały Wam się nasze relacje. Może ktoś dzięki nim przekona się, że warto wybrać się na drugi koniec świata. Według nas zdecydowanie warto!

niedziela, 25 listopada 2012

25.11 Hahei


Dzień leniuchowania! Ostatnie dni pobytu planowaliśmy się wygrzać na Słońcu, za bardzo się nie przemieszczać i pożyć w luksusie. Udało się doskonale. 
Dziś był najcieplejszy dzień podczas naszego pobytu. Rano pojechaliśmy na Hot Water Beach. Oboje nie jesteśmy zwolennikami leżenia na plaży, ale tu to co innego – nuda nam nie groziła. Cała plaża wygląda trochę jak zbiorowa obsesja: ogromna przestrzeń, piękna rozległa plaża, a wszyscy ściśnięci na jednym, dość małym pasie lądu i małymi saperkami kopią zawzięcie. My też mieliśmy saperkę i zabraliśmy się ochoczo do roboty. A wszystko dlatego, że pod piaskiem można dokopać się do gorącej wody i zrobić sobie prywatny termalny basen. Okazało się, że nie jest to takie proste – gorąca woda była tylko w niektórych miejscach, w innych dogrzebywaliśmy się do zwykłej morskiej. Poza tym ta gorąca woda miała jakieś 60 stopni, więc trzeba było tak kombinować, żeby mieć w swoim dole dojście do obu źródeł. Zabawa jest przednia! Zwłaszcza, że wszyscy dookoła robią dokładnie to samo.

Na plaży były niesamowite fale i można było skakać przez nie, i rzucać się w morze, i fikać, i hasać do woli. A potem wygrzać się w gorącym dołku na plaży.
Tak zeszło nam do wczesnego popołudnia – zaczął się przypływ i zabawa skończyła – dołki zaczęło powoli zalewać morze. Trzeba było się zbierać. 

Dziś robiliśmy sobie nowozelandzki obiad – steka z jagnięciny z kumarą, czyli tutejszym słodkim ziemniakiem. Plan był ambitny i nawet się udało. A kumara pyszna – taki ziemniak, ale pomarańczowy jak marchewka i tak też trochę smakuje.

Po południu poleźliśmy znowu na plażę – tym razem już w Hahei i znowu się moczyliśmy w morzu i grzaliśmy na słońcu. Wojtek sobie spalił łydki, a ja opaliłam plecy w fantazyjne wzory, za sprawą nierówno rozsmarowanego kremu.

I tak nam minął dzień, jeszcze dla romantycznego akcentu poszliśmy sobie na wzgórze, gdzie miały się zachować ślady maoryskiej osady obronnej, na zachód Słońca.

Coraz bardziej nam smutno, ze już koniec wakacji, jutro jeszcze tylko zwiedzanie Auckland i we wtorek samolot…


Wielkie kopanie na Hot Water Beach

 ja ...

 ... i pogromca fal

Hahei o zachodzie Słońca



sobota, 24 listopada 2012

24.11 Na Coromandel


Dziś mieliśmy przedostać się z położonej nad jeziorem Rotorua miejscowości Ngongotahe do Hahei na półwyspie Coromandel, osiągając tym samym najdalej na północ wysunięty punkt naszej nowozelandzkiej podróży. Pokonaliśmy od Curio Bay na południowej wyspie aż 10 stopni szerokości geograficznej, a w trakcie jazdy przekroczyliśmy 4000 przejechanych kilometrów. To na pewno najbardziej niezwykłe wakacje jakie do tej pory mieliśmy i z jednej strony szkoda, że dobiegają końca ale z drugiej będzie co wspominać. Poza tym to jeszcze wcale nie koniec!

Niby zwykły dzień, wcale nie spodziewaliśmy się po nim jakichś cudów, a jednak okazał się chyba najlepszym na wyspie północnej. Choć zaczęło się mało ciekawie, gdyż w miejscowości o swojsko brzmiącej nazwie Matamata nie udało nam się odnaleźć farmy na której znajduje się Hobbiton. Nie zamierzaliśmy jej co prawda zwiedzać, ale fajnie byłoby ją chociaż zobaczyć. Tymczasem w przeciwieństwie do Wellington w Matamata nie było choćby ćwierć plakatu czy czegokolwiek świadczącego o zbliżającej się premierze Hobbita.

Następnym przystankiem na trasie był przełom Karangahake – fascynujące miejsce słabo opisane w przewodnikach. Warto trochę pobuszować po Internecie przed wyjazdem, bez tego sporo atrakcji by nas ominęło. W głębokim wąwozie otóż mieściła się ogromna kopalnia złota z potężną infrastrukturą. Góry są tam przeorane licznymi tunelami, wszędzie chodzi się po torach dawnych kolejek, można z latarką odwiedzać podziemne korytarze, a to wszystko zupełnie za darmo i utrzymane w świetnym stanie. Rafał Górzanowski byłby zachwycony pewnie nie mniej niż my.

Po drodze do Hahei zatrzymaliśmy się w pierwszej nadmorskiej miejscowości – Whangamata, gdzie pospacerowaliśmy chwilę na plaży i zrobiliśmy zakupy. Niestety w Nowej Zelandii czym mniejsze miejscowości tym drastycznie gorsze zaopatrzenie sklepów. Najbardziej nie lubimy sieci 4 Square która opanowała miasta wielkości 5-20 tys. mieszkańców – to coś w stylu naszej Żabki, drogo i mały wybór. W Whangamata nawet 4 Square nie było, ale coś tam udało się kupić.

Koło trzeciej otarliśmy krętą drogą do Hahei, małej miejscowości która latem zamienia się w kurort. Teraz przed sezonem nie ma tu jeszcze tłumów, ale jako że spędzimy tu 2 najbliższe dni zrobiliśmy wcześniej rezerwację. Mieszkamy w domku należącym do posesji „The Church”. Nie bez powodu – głównym jej elementem jest 100-letni kościół metodystów przeniesiony ze środkowej części wyspy w celu urządzenia w nim… restauracji. Niektóre okna w naszym domku to dawne okna kościelne. Jest bardzo wygodnie, wręcz luksusowo.

Pod wieczór poszliśmy na spacer plażą do słynnego Cathedral Cove, czyli formacji skalnej przypominającej nieco gotycką katedrę. I właśnie chyba plaża, klify i skalne wysepki podobały nam się tego dnia najbardziej.
Jutro raczej leniuchujemy, wybieramy się tylko do sąsiedniej wioski o znamiennej nazwie Hot Water Beach.


przełom Karangahake


The Church - w środku restauracja


plaża w Hahei


klify półwyspu Coromandel


Cathedral Cove

piątek, 23 listopada 2012

23.11 Dzień zgniłego jaja - Rotorua


Nocleg na darmowym kempingu był bardzo przyjemny, przede wszystkim noce na Północnej Wyspie są znacznie cieplejsze, więc wysypiamy się za wszystkie czasy (dzisiaj prawie 11 godzin).
Zebraliśmy się szybko i ruszyliśmy dalej drogą nr 5 o nazwie „Thermal Explorers Highway”, spodziewając się największych do tej pory atrakcji geotermalnych.

 Pierwszy postój był jakieś 20 km przed Rotorua – zjechaliśmy około 2 km żwirową drogą i dotarliśmy do gorącego strumienia, który wyczaił Wojtek na jakiejś stronie internetowej. Strumień nie jest w żaden sposób oznaczony jak większość znaczących atrakcji Nowej Zelandii, ale to był hit! Woda miała jakieś czterdzieści stopni, bulgotała i było tam kilka niewielkich wodospadów. Śmierdziało zgniłym jajem i ten zapach towarzyszył nam też później w Rotorua. W strumieniu moczyli się raczej lokalni Nowozelandczycy (Maorysi) i kilku turystów. Kiedy się pluskaliśmy wesoło, przyszła cała drużyna rugby, wymoczyć się przypuszczalnie po treningu. Zastanawialiśmy się czy to lokalna liga, czy jakaś bardziej znana drużyna, ale tego się już nie dowiemy. 

Koło południa dotarliśmy do Rotorua, które jest dość sporym miastem jak na Nową Zelandię (jakieś 70 tys mieszkańców) i jest jednym z najpopularniejszych kurortów (mimo smrodu). Dlatego tez jest to dość komercyjna miejscowość i wszystkie największe atrakcje są płatne. My wybraliśmy park geotermalny o nazwie Te Puia, który jest też dużym centrum maoryskiej kultury (w Rotorua Maorysi to jakieś 30% mieszkańców). No i można tam zobaczyć kilkunastometrowy gejzer, który wybucha około 20 razy na dobę, więc szanse były spore.
Faktycznie park robi duże wrażenie – takich geologicznych wybryków natury jeszcze nie widzieliśmy – bulgoczące błota, dymiące jeziorka, śmierdzące potoki z wrzątkiem, zielonkawo – żółty osad na skałach no i gejzer Pohutu, który faktycznie wybuchł. W parku odbywają się też pokazy maoryskich tańców i tradycji oraz gotowanie hangi (posiłek przygotowywany w gorącej ziemi albo w dołku z gorącymi kamieniami - trochę mi to przypomina nasze prażone). Na te atrakcje się nie skusiliśmy, bo to strasznie komercyjne przedsięwzięcie i drogie.
Udaliśmy się za to na spacer po centrum i parku uzdrowiskowym  - taki klimat jak w każdym uzdrowisku, tylko z egzotycznymi rzeźbami i roślinami.

Na nocleg pojechaliśmy do sąsiedniej, małej  miejscowości na północ Rotorua na kemping  (kolejne znalezisko Wojtka), położony nad niedużym strumieniem. Bardzo tu jest przyjemnie i są darmowe kajaki  - pływaliśmy, trochę się zmoczyliśmy i bardzo nam się podoba. Szkoda, że jeszcze tylko trzy dni zostały do końca wakacji…



22.11 Mordor


Wieczorem poprzedniego dnia uznaliśmy, że nie możemy tak po prostu zostawić trzech największych wulkanów w tyle i pojechać dalej. Skoro została zamknięta trasa prowadząca na Tongariro, pojedziemy tam gdzie trasy są nadal otwarte, czyli do wioski Whakapapa pod wulkanem Ruapehu.

Rano więc upewniliśmy się tylko szybko czy sytuacja nie pogorszyła się i ruszyliśmy wzdłuż jeziora na południe. Po około 60 kilometrach zaczęliśmy się wspinać na płaskowyż wulkaniczny i wkrótce odsłoniły się kratery Tongariro oraz idealny stożek Ngauruhoe, czyli znanej z Władcy Pierścienia Góry Przeznaczenia.
Przed wioską Whakapapa odsłonił się również częściowo wulkan Ruapehu – najwyższy z nich (2797 m.n.p.m.) i chyba też najwyższy szczyt wyspy północnej. Niestety sam rozczłonkowany wierzchołek był wtedy jeszcze w chmurach. Chmury nad Tongariro wyglądały trochę tak, jakby wydobywały się z niego ale to już nie był taki ewidentnie czarny obłok jak wczoraj.

Whakapapa to osada typowo turystyczna, która głównie żyje w zimie gdyż na stokach Ruapehu, 6 km powyżej, działa ogromny kompleks narciarski. W lecie można stąd wyjść na kilka tras, m.in. stąd rusza Tongariro Northern Circuit którego częścią jest Tongariro Alpine Crossing – zamknięty w skutek erupcji 1-dniowy szlak który jeszcze wczoraj zamierzaliśmy przejść.

My przeszliśmy się krótkim szlakiem do Silica Rapids – potoku który drążąc sobie drogę przez skały pochodzenia wulkanicznego tworzy bardzo ciekawe formy. Same skały zaś mają bardzo dziwny, żółtawy kolor. Atutem tego szlaku były wspaniałe widoki na wszystkie 3 wulkany oraz niesamowity krajobraz – istny Mordor. Faktycznie zresztą te okolice były scenerią dla Władcy Pierścienia.

Zamierzaliśmy jeszcze przejść drugi krótki szlak – do wodospadów Taranaki, jednak pogoda trochę się popsuła, a poza tym zauważyliśmy na jednej z map że w okolicach miejscowości Rauhimu linia kolejowa tworzy niesamowitą strukturę. Postanowiliśmy się tam czym prędzej udać, było to raptem 15 kilometrów od Whakapapa.

Niestety było to duże rozczarowanie – oczywiście niesamowita spirala i trzy tunele kolejowe istniały, ale w żaden sposób nie dało się ich w zalesionym terenie dostrzec.

Po powrocie do Taupo pozostała nam jeszcze jedna atrakcja – Spa Thermal Park, czyli niby zwykły park miejski, a jednak niezwykły. Mieliśmy okazję wykąpać się u ujścia strumienia do rzeki Waikato. Dlaczego tam? Bo w tym miejscu woda ze strumienia o temperaturze około 50 stopni łączy się z wodą rzeki o temperaturze koło 10 stopni. To było naprawdę jedyne w swoim rodzaju uczucie leżeć w mieszającej się tak skrajnie gorącej i zimnej wodzie. Do samego strumienia ciężko nawet wsadzić rękę, bo po chwili zaczyna parzyć. A w tym jednym miejscu było wręcz idealnie.

Na nocleg udaliśmy się tym razem nie do Holiday parku, ale na bezpłatny kemping położony nad brzegiem Waikato kilka kilometrów od centrum. Okazał się być całkiem popularny, ale zarazem bardzo przyjemny.


Na koniec jeszcze jedna i ostatnia ptasia zagadka – wyspa północna jest uboższa w ciekawe stworzenia niż południowa, więc tym zdjęciem cofniemy się do parku Abela Tasmana. Kto pierwszy zgadnie jaki ptak ociągał się z opuszczeniem jezdni również może liczyć na nowozelandzką niespodziankę :) Odpowiedzi na facebooku lub jako komentarz na blogu.



co się tak dymi z Mt Tongariro?


Góra Przeznaczenia


Mt Ruapehu - najwyższy z wulkanów


tam z tyłu w lesie jest właśnie takie coś jak na makiecie


szkoda, że nie jechaliśmy w nocy


a teraz zagadka - co to za ptak tak wolno ucieka?

środa, 21 listopada 2012

21.11 Napier - Taupo


Wyruszyliśmy z Napier przed 10-tą. W planie mieliśmy na dziś dotarcie do jeziora Taupo, spędzenie tam dnia, a wieczorem dotarcie do wioski pod parkiem narodowym wulkanów Tongariro. Przy dobrej pogodzie, przyzwoitej drodze i ładnych widokach 150 kilometrów minęło nam całkiem szybko.

Po dotarciu do miasta Taupo postanowiliśmy na początek popłynąć na krótki rejs motorową żaglówką do zatoczki, w której można obejrzeć maoryskie rzeźby. Jak się okazało po przybyciu do przystani, byliśmy jedynymi pasażerami. Mieliśmy zatem prywatny rejs.

Zaraz po wypłynięciu o 13:30 nasz kapitan David zwrócił uwagę na dziwną czarną chmurę nad górami po drugiej stronie jeziora. Powiedział „hej, gdyby ktoś mnie zapytał to bym powiedział że wulkan właśnie wybuchł”. Powtórzył to jeszcze parę razy do kogoś przez telefon i dopiero wtedy dotarło do nas, że nie żartował. Faktycznie byliśmy świadkami pierwszej od trzech miesięcy erupcji wulkanu Tongariro. Będąc w prostej linii jakieś 50 kilometrów od niego oczywiście czuliśmy się zupełnie bezpiecznie, jednak dotarło do nas że przypuszczalnie zmusi nas to do usunięcia z planów najważniejszego punktu w programie naszego pobytu na północnej wyspie.

Rejs minął w przyjemnej atmosferze, podziwialiśmy widok ogromnego jeziora (które zresztą również powstało na skutek olbrzymiego wybuchu wulkanu wiele tysięcy lat temu) oraz obłoki popiołu unoszące się coraz wyżej nad Tongariro. Przy maoryskich rzeźbach zatrzymaliśmy się na chwilę żeby zrobić zdjęcia, dostaliśmy też darmową lampkę wina i piwo.

Po powrocie do przystani udaliśmy się do informacji, gdzie dowiedzieliśmy się, że faktycznie miała miejsce niewielka erupcja gazów i popiołu. Co prawda trasa nie jest uszkodzona, ale ze względów bezpieczeństwa będzie zamknięta przez 2 kolejne dni. Aktualnie więc zastanawiamy się co zrobić z niespodziewanym dodatkowym dniem.

Pod wieczór podjechaliśmy jeszcze zobaczyć imponujące wodospady Huka Falls na rzece Waikato – najdłuższej w Nowej Zelandii. Rzeka wypływa z jeziora Taupo i liczy sobie 415 kilometrów. Tuż za jeziorem formuje niewysoki, ale za to bardzo wzburzony wodospad. Sfotografowaliśmy go ze wszystkich stron i wróciliśmy na miejsce noclegu w Taupo.


Wulkan Tongariro chwilę po wybuchu - wyrzuca z siebie chmury popiołu


Maoryskie rzeźby - nie są takie stare, powstały 32 lata temu


wodospad Huka Falls

20.11 Wellington - Napier

Szybko zebraliśmy się z hostelu, gdyż towarzystwo w pokoju nie było za ciekawe. Po śniadaniu obeszliśmy centrum Wellington, które okazało się niczego sobie. Sporo ciekawej, sprawiającej chaotyczne wrażenie architektury. Dość dziwne było odnaleźć się wśród wysokich wieżowców po dwóch tygodniach spędzonych w dziczy lub ewentualnie miasteczkach nie większych niż Nowy Sącz.

Zwiedziliśmy pobieżnie muzeum Te Papa, które zawiera w sobie kolekcję przyrodniczą - o faunie, florze, wulkanach, trzęsieniach ziemi (można np. przeżyć symulację wstrząsów o niewielkiej sile), jak również całe piętro o kulturze, wierzeniach i budownictwie Maorysów. Są też piętra ze sztuką nowozelandzką i wiele innych. Ciężko to jednak ogarnąć w ciągu 1 dnia - po 2 godzinach wyszliśmy poszukać czegoś do jedzenia.

W sąsiedztwie muzeum można trafić na kilka uliczek z azjatycko-tureckim fastfoodem. Wybraliśmy przyzwoitą indyjską knajpę w której akurat była tania oferta lunchowa. Najedliśmy się do syta i mogliśmy ruszyć w drogę, zatrzymując się jeszcze na chwilę przy budynkach Parlamentu. Musimy jeszcze wspomnieć, że Wellington bardzo żyje zbliżającą się premierą Hobbita. Plakaty, a nawet kilkumetrowa figura Gandalfa, są rozsiane po całym mieście.

Mieliśmy do pokonania nieco ponad 300 kilometrów do miasta Napier, położonego na wschodnim wybrzeżu. Droga minęła raczej bez historii, zatrzymaliśmy się tylko na kawę w mieścinie Woodville. Okazało się, że kawiarnia była zarazem miejscem produkcji nowozelandzkich ciast, w szczególności serników. Zakupiliśmy na wieczór ciasto marchewkowe i ruszyliśmy dalej.

Napier słynie z centrum o spójnej architekturze w stylu Art Deco, co jest wynikiem przebudowy. Miała ona miejsce po trzęsieniu ziemi które zniszczyło cały region w 1931 roku. Niestety to, co jest zachwalane w niemal wszystkich przewodnikach trochę nas rozczarowało. Budynki owszem - ładne, ale miasto wieczorem było zupełnie wymarłe, zero turystów, mieszkańców. Prezentowało się dość smutno, podobnie jak nędzna świecąca fontanna zachwalana jako najlepsza w Nowej Zelandii. Po raz kolejny przekonaliśmy się, że to co najpiękniejsze w tym kraju to jednak przyroda.

wtorek, 20 listopada 2012

17-19.11 Abel Tasman – Picton – Wellington


Siedzimy właśnie (akcja toczy się 19.11 wieczorem, pewnie na blogu pojawi się później) z Wojtkiem na promie na Północną Wyspę – już widać ląd przed nami. Z tyłu została Południowa Wyspa, która na razie jest naszą ulubioną, dlatego trochę się smucimy….
Ostatnie dni spędziliśmy w lesie, na plaży i na szlaku, bez cywilizacji i bez samochodu. Było oczywiście fantastycznie.
Po noclegu w Nelson szybko się zebraliśmy, w centrum zrobiliśmy zakupy, skorzystaliśmy z Internetu w bibliotece (miejskie biblioteki, to bardzo przyjemne miejsca, Internet jest za darmo i można od razu poczytać o interesujących nas aktualnie sprawach – na przykład sprawdzić, jakie tym razem dziwne zwierzę widzieliśmy). Koło południa zostawiliśmy Nelson i ruszyliśmy na zachód w stronę miejscowości, a raczej małej osady letniskowej - Marahau, gdzie szlak się zaczyna.
Szlak imienia Abela Tasmana prowadzi wzdłuż wybrzeża. To jeden z kilku (chyba jest ich dziewięć) głównych szlaków nowozelandzkich, tak zwanych „Great walks”. Są to najbardziej atrakcyjne i najpopularniejsze miejsca wypraw, dlatego są objęte specjalnymi zasadami (oczywiście wszystko to ogarnia wspomniany już wcześniej DoC).  Przejście całego szlaku zajmuje około 4 dni, ale można zobaczyć tylko fragmenty. Z określonych punktów ludzi odbierają lub dowożą wodne taksówki. Jeśli się zamierza nocować, to trzeba przed wyruszeniem zarezerwować sobie miejsce na jednym z pól namiotowych, albo chatek (zarządzane przez  DoC). W wysokim sezonie turystycznym trzeba to robić ze sporym wyprzedzeniem bo liczba miejsc jest ograniczona.
Mieliśmy taką rezerwację, wydrukowane potwierdzenie (bo strażnicy parkowi mogą sprawdzić, czy się ma rezerwację , a biwakowanie na dziko jest w parku zabronione – rzeczywiście sprawdzali nas napotkani strażnicy, a przy okazji byli źródłem ciekawych informacji i można sobie  z nimi było pogadać).
Samochód zostawiliśmy na parkingu i ruszyliśmy -  niestety w dość mało przyjemnej mżawce. Ale trudno, rezerwacje mieliśmy, za dwa dni prom, więc nie mogliśmy czekać na Słońce. No i znów mieliśmy szczęście, bo po kilku godzinach się rozpogodziło i dzień kończyliśmy w pięknym Słońcu. Zmokliśmy co prawda, ale wszystko szybko wyschło. Było ciepło i bezwietrznie.  No i wieczorem kąpałam się w morzu! Było cudownie i wcale nie tak zimno. Wojtek się nie zdecydował i potem żałował, bo później była morska bryza i niezbyt dobre warunki do pływania.
Pierwszy nocleg mieliśmy w tzw. Anchorage Bay, przy samiutkiej plaży jak marzenie – żółciutki piasek, turkusowa woda, małe fale, kilka jachtów przycumowanych do wybrzeża. No i naprawdę garstka ludzi. Oprócz nas na kempingu była drużyna harcerska – dzieciaki biegały wszędzie, jak to tutejsze dzieci (prawie gołe, boso – niezależnie od pogody, okropnie brudne, za to wesołe). My właściwie jak tylko się ściemniło poszliśmy spać, bo następnego dnia czekał nas wymarsz wcześnie rano. Cały szlak Abela Tasmana jest tak poprowadzony, ze trzeba się dopasować do przypływów i odpływów – trasa prowadzi przez plaże i zatoczki, które w czasei przypływu są zalane wodą i wtedy trzeba obchodzić je przez dość pagórkowate wzniesienia – coś około 200 m, ale jest to mniej przyjemne.
Następny dzień mieliśmy już bardzo słoneczny i przyjemny – szliśmy sobie lasem (niesamowity las, dziwne drzewa, niby-palmy, ogromne paprocie i coś jakby liany no i ptasie odgłosy z każdej strony), raz po raz wychodzi się na plażę, można poleżeć, poopalać się i znowu idzie się dalej. Śmiesznie tak w górskich butach, z plecakami i namiotem chodzi się po plaży.
Tego drugiego dnia mimo sielskich kilmatów i tego że szlak jest naprawdę łatwy i przyjemny to nieźle się zmęczyliśmy – przeszliśmy spokojnie ponad 20 kilometrow. Nasz drugi kemping nie był już taki spektakularny, położony dość daleko od morza, w zatoczce, która podczas odpływu, kiedy ją widzieliśmy była pusta, tylko stosy muszli i mewy i resztki błotnistego piasku. 
Okazało się też, że odcinek, który planowaliśmy przejść ostatniego dnia jest częściowo zamknięty z powodu osuwiska i będziemy musieli obejść go drogą przez góry. Wstaliśmy znowu wcześnie, strażnik parkowy powiedział nam, że droga powinna nam zając jakieś 2 godziny. PO wyjściu okazało się jednak, że musimy przechodzić przez dość szeroko rozlaną rzekę – zdejmowanie butów, przełażenie, potem suszenie nóg – trochę nam to zajęło. Później też okazało się że szlak dojściowy do drogi nie jest łatwy – przez małą ale dość głęboką rzeczkę musieliśmy jeszcze skakać niezliczona ilość razy i już zaczęliśmy się poważnie stresować – o 10:45 musieliśmy być w docelowej zatoce, żeby zdążyć na wodną taksówkę z powrotem. A spóźnić się nie mogliśmy – przecież jeszcze trzeba dojechać na Picton i dostać się na prom. Na szczęści doszliśmy do tej żwirowe drogi przez las i chyba jakimś cudem przez te odludzia przejeżdżała para Holendrów swoim campervanem. Okazało się, że też jada na nasza plażę i na tą samą łódkę.
Powrót wodną taksówką był bardzo przyjemny – przez godzinę widzieliśmy z morza nasza trzydniową trasę i kapitan – bardzo energiczny Pan, opowiadał nam różne ciekawostki. I znowu widzieliśmy fokę. Na koniec łódką wpłynął na przyczepkę, przesiadł się do małego traktorka i droga odwiózł nas na parking J
Później szybka droga do Picton – małego miasteczka, które jest głównym portem łączącym dwie wyspy i tak jesteśmy w drodze do stolicy. 



Anchorage Bay


Las na wybrzeżu

piątek, 16 listopada 2012

16.11 Nikau Cove – Nelson


Na dzisiejszy dzień w zasadzie nie mieliśmy żadnego planu - miała to być taka zapasowa doba którą można było wykorzystać w zależności od pogody.
Obudziliśmy się około 7:30 po 11 godzinach snu – tak to jest na kempingach położonych w dziczy. Jedyne co mogło zakłócać sen to odgłosy bardzo licznego ptactwa. Po raz pierwszy w ogóle nie zmarzliśmy pod namiotem – czyżby przyszło lato?
Przy śniadaniu towarzyszyły nam znów kuro-kiwi, dziwne nielotne ptaszyska które prawie wcale nas się nie bały. Podchodziły na odległość jednego kroku licząc, że dostaną coś do zjedzenia. Nasza rajska zatoczka wyglądała zupełnie inaczej niż wczoraj. Trwał przypływ, więc woda dotarła na kilka metrów od namiotu.
Przy dobrej pogodzie trochę żal było opuszczać tak zaciszne miejsce, ale w końcu po 10tej zebraliśmy się. Zatrzymaliśmy się jeszcze w osadzie Portage by przejść się na godzinny spacer na drugą stronę wyjątkowo wąskiego w tym miejscu półwyspu. Po drugiej stronie zastaliśmy w przystani „wodnego listonosza” który właśnie odbierał pozostawione na nabrzeżu bagaże i odstawiał przywiezione. Zapewne ktoś tu po nie później przyjechał.
Jadąc wąską drogą przez półwysep Aga liczyła zakręty – na odcinku 33 km było ich dokładnie 292. Możemy śmiało powiedzieć, że to najbardziej kręta droga jaką w życiu jechaliśmy. Aż na końcu trzeba było się zatrzymać żeby przestało się kręcić w głowie.
Minęliśmy Havelock i zatrzymaliśmy się w Pelorus Bridge. Znajduje się tu bardzo fajny i tani kemping, gdzie moglibyśmy przenocować, ale wtedy dzień byłby za krótki. Przeszliśmy się jedynie na mały spacer do wiszącego mostku z którego ładnie widać było turkusową rzekę. Niektórzy nawet ośmielili się tam kąpać i skakali ze skały do wody.
Postanowiliśmy dojechać dziś do Nelson, największego miasta północnego wybrzeża. Znaleźliśmy przyzwoity kemping na obrzeżach miasta, przy okazałej piaszczystej plaży. Wcześniej zwiedziliśmy niezbyt ciekawe centrum szukając przy okazji czegoś do zjedzenia.
Na plaży z wiatrem zmagali się kitesurferzy. My przez chwilę nawet myśleliśmy, że uda nam się wykąpać, ale zimny wiatr ostudził nasz zapał. Tak minął kolejny dzień – jutro ruszamy na szlak Abela Tasmana. Może tam uda się zanurzyć w wodzie.

A teraz uwaga - zagadka: te ciekawe ptaszyska ze zdjęcia poniżej zaglądały nam wczoraj do namiotów. Kto pierwszy zidentyfikuje co to za zwierzę oraz poda jego nazwę na facebooku lub w komentarzu - dostanie nowozelandzką niespodziankę ;)
Kuro-kiwi - kto wie co to jest? :)


kite-surferzy na plaży w Nelson


Nelson - nowozelandzkie Los Angeles

Ponieważ tam będziemy raczej w dziczy, kolejny meldunek uda się wysłać pewnie dopiero we wtorek.

15.11 Kaikoura – Blenheim – Marlborough Sounds


Mimo zapowiadanych przelotnych opadów znowu świeciło słońce – jakoś do tej pory szczęście nam sprzyja i tylko ten jeden dzień w fiordach był naprawdę paskudny (jeśli chodzi o pogodę).
Trasa z Kaikoura prowadziła wzdłuż wybrzeża i znowu mogliśmy podziwiać niesamowite krajobrazy, szczególnie ładny jest kolor oceanu.
Po kilkunastu kilometrach dotarliśmy do Oaru – miejsca gdzie w skalistej zatoce żyje spora kolonia fok i gdzie jest ich ulubione miejsce na wychowanie małych focząt. Tutaj też do oceanu wpada potok, gdzie przez kilka miesięcy po urodzeniu, przy niedużym wodospadzie bawią się młode, w czasie kiedy dorosłe foki mogą polować i przynosić  im jedzenie. Teraz pora była dość późna – młode rodzą się zwykle w kwietniu i najwięcej przy wodospadzie Oaru jest ich podczas tutejszej zimy, ale i tak udało nam się spotkać trzy młode foczki, które sobie wesoło baraszkowały przy wodospadzie.
No i kolonia była też imponująca – ogromne stado, niektóre foki odpoczywały, młode bawiły się w małych sadzawkach i urządzały niby pojedynki. Zupełnie inne wrażenie tak obserwować zwierzęta na wolności.
Ale zostawiliśmy foki –  pewnie już nie będzie raczej okazji do spotkania tylu morskich zwierząt  i ruszyliśmy na północ. Krajobraz tu zmienia się bardzo szybko – po chwili wjechaliśmy pomiędzy dziwne łyse góry, całe pokryte tylko przysuszoną trawą.  Po godzinie znów byliśmy w zielonym rejonie – tym razem dotarliśmy do regionu Marlborough, znanego z upraw winorośli i produkcji win znanych na całym świecie. Rzeczywiście teraz droga prowadziła pomiędzy winnicami i zrobiło się bardzo sielsko. Blenheim jest stolicą tego regionu, ale samo miasto nie jest zbyt interesujące, więc tylko przez nie przejechaliśmy – najlepsza jest okolica – dolina rzeki Wairau, gdzie znajdują się najbardziej znane winnice. To była cudowna część dnia! Szkoda,  że Wojtek jest kierowcą, bo nie mógł popróbować tych wszystkich przepyszności.  Za to ja napiłam się za wszystkie czasy. W każdej winnicy urządzane są degustacje – przeważnie zupełnie za darmo albo za kilka dolarów, ale jeśli się kupi wino to opłat za próbowanie do woli nie pobierają.
My wina lubimy ale do zbytnich koneserów nie należymy, teraz mam mocne postanowienie, żeby ten temat zgłębić. Już dość poważnie zgłębiłam temat Sevignon Blanc, które jest najpopularniejszym tutaj szczepem wina – białe pyszne winko i dodają do niego tropikalnych owoców (marakuja). Po odwiedzeniu kilku (chyba było ich pięć, ale troszkę straciłam rachubę) już trochę o winie posłuchaliśmy, ze o moim piciu nie wspomnę i ruszyliśmy w dalsza drogę. Ja rozochocona tą ekskluzywną atmosferą straszną miałam ochotę, żeby zjeść choć raz obiad w restauracji. No w końcu jesteśmy nad morzem, jakaś pyszna rybka, w końcu raz na wyjeździe trzeba zaszaleć! No i poszliśmy w Havelock – małe portowe miasteczko, właściwie punkt wypadowy do regionu Marlborough Sounds. Znależliśmy knajpę przy przystani jachtów, Wojtek, jak zwykle wiedział co robi i zamówił rybę dnia, a ja (sama od wczoraj zastanawiam się dlaczego) pokusiłam się o spróbowanie regionalnego specjału – zielonych muli. Mule już kiedyś jadłam, dobre w sosiku, jak się dobrze im nie przygląda to wszystko w porządku. Ale jak mi podali te tutaj! O zgrozo! Wielkie zielone skorupy i mule jakoś ze trzy-cztery razy większe, niż te, które pamiętam. Niestety było widać każdy ich szczegół anatomiczny, ale nie będę się w to zagłębiać.  Jakoś zmogłam miskę i zostawiłam tylko trzy.
A potem ruszyliśmy do fiordów Marlborough. Są całkiem inne niż te, które widzieliśmy na południu. Tutaj to raczej labirynt zielonych zalesionych zacisznych zatoczek, tylko do niektórych prowadzi droga. Są tu rozsiane, pochowane domki letniskowe Nowozelandczyków. Niesamowite jest to że do wielu miejsc da się dotrzeć tylko łodzią. Są takie domy, kempingi, nawet lotnisko i stacja benzynowa (dla łodzi). My poruszaliśmy się tradycyjnie – nasza Złotą Strzałą, więc możliwości mieliśmy ograniczone. Wybraliśmy jedną z zatoczek – Nicau Cove, gdzie znajduje się prosty kemping DOC (Department of Conservation, czyli coś w rodzaju tutejszego Ministerstw Ochrony Środowiska). Droga do naszego kempingu była niesłychanie kręta i prowadziła raz w górę, raz w dół. Może z powodu tych zakrętów, może  powodu wina, a na pewno z powodu tych muli wieczór miałam dość fatalny. Odchorowałam moje ekskluzywne zachcianki. I już wiem skąd się wzięło słowo „mulić”.
Za to nasza zatoczka była przepiękna – turkusowa woda, zacisznie, pełno różnych dziwnych ptaków, latających i łażących po kempingu jak kury. Ale jej uroki doceniłam dopiero następnego dnia.

Foki w Ohau




Łyse góry po drodze do Blenheim


Winnice w dolinie Wairau


Nasza rajska zatoczka

Na gorąco z Nelson

Jesteśmy w lokalnej bibliotece w Nelson, więc nie będziemy się rozpisywać. Wczorajszy dzień obfitował w atrakcje, więc dokładniejszą relację postaramy się wrzucić jutro. Na razie tylko kilka zdjęć do poprzedniego wpisu.
Możemy się jeszcze pochwalić, że u nas prawdizwe lato - ciepło, słońce, plaża. Aktualnie jesteśmy w najcieplejszym i najbardziej słonecznym regionie Nowej Zelandii. A jaka u Was pogoda? :)



Instalacja Steampunków w Oamaru

Nakłuwacz chmur


Widok z trasy (trochę się czuliśmy tego dnia, jak w amerykańskim filmie drogi)


Na szlaku na Mount John's

Widok ze szczytu na jezioro Tekapo


Kościół nad jeziorem - podobno ulubione miejsce azjatyckich nowożeńców na sesję :)


Kilka obrazków z półwyspu Kaikoura:






środa, 14 listopada 2012

14.11. Lake Tekapo - Kaikoura


Kolejny dzień miał być w zasadzie tylko „tranzytem” – najdłuższym na całej trasie, bo aż 420 km. Wyjechaliśmy więc dość wcześnie i w Lake Tekapo zatrzymaliśmy się jeszcze przy malowniczym kościółku Dobrego Pasterza, położonym tuż nad brzegiem jeziora. Pogoda dopisała znacznie bardziej niż wczoraj, na dodatek ociepliło się, więc zapowiadał się przyjemny dzień.
Tuż za miejscowością zatrzymaliśmy się by zabrać pierwszego autostopowicza – Japończyka, któremu uciekł autobus do Christchurch. 220 kilometrów dobrymi drogami minęło nam całkiem szybko gdyż droga, jak na Nową Zelandię, nie była aż tak ciekawa. Zatrzymaliśmy się tylko raz by rzucić okiem na nowe łańcuchy Alp Południowych.
Wysadziliśmy Japończyka przy centrum handlowym na przedmieściach Christchurch i ruszyliśmy dalej po wypiciu kawy w McDonaldzie. Kolejne 200 kilometrów było już o wiele bardziej widokowe, jechaliśmy przez wzgórza opadające do morza, w porównaniu do dotychczasowej trasy dziś były one chyba najbardziej zielone. Ostatni odcinek trasy to już widok na góry o wysokości 1500-2600 metrów opadające wprost do morza – dlatego właśnie Kaikoura jest tak spektakularnym miejscem.
Drugi powód licznej obecności turystów, to wcinający się w morze malowniczy półwysep. Specyficzny mikroklimat sprawia, że często przypływają tu delfiny i wieloryby. Do czasu gdy wielorybnictwo zostało zakazane (na początku XX wieku) był to jeden z głównych ośrodków tego przemysłu. Obecnie Maorysi oferują turystom o grubym portfelu rejsy statkiem w celu „podglądania” tych ogromnych zwierząt. Jeśli podczas rejsu nie uda się zobaczyć wieloryba, zwracają 90% zapłaconej sumy. My nie wypłynęliśmy, bo jeszcze by nam się udało.
Zadowoliliśmy się spacerem szlakiem poprowadzonym na wysokich klifach półwyspu. Widzieliśmy sporo wypoczywających na skałach fok – niektóre z bliska, a większość z daleka. I tak upłynął kolejny dzień. Jutro ruszamy do krainy zwanej Marlborough Sounds, a już za 3 dni rozpoczynamy „Great Walk” – szlak Abela Tasmana.
Możliwe, że przez najbliższych kilka dni będziemy mieć gorszy dostęp do Internetu, ale postaramy się coś napisać jeśli będzie to możliwe.

13.11 Oamaru - Lake Tekapo


Noc  była baaardzo zimna – rano po wyjściu z namiotu z ust wydychało się parę (poranny prysznic był niezłym wyczynem, na szczęście woda była przyjemnie gorąca). W ogóle na tutejszych kempingach warunki są co najmniej luksusowe. W kuchni - obowiązkowo oprócz zlewu i kuchenki – jest mikrofalówka, toster i zbiornik z wrzątkiem. Łazienki (nawet jeśli to są zwykłe budki na nie strzeżonych kempingach) są sterylnie czyste (błysk bije w oczy i pachnie). Zawsze jest papier toaletowy i bardzo często żel antybakteryjny. Poza tym na kempingu jest zwykle pralnia (z pralką i suszarnią automatyczną na dolary) i salonik z sofami, jakimiś książkami, mapkami okolicy, telewizorem itp.

No i oczywiście wszędzie całkowita segregacja śmieci – nawet w miastach kosze są co najmniej trzy.
W takich luksusach nie straszne nam zimne noce i rano dość łatwo jest się ogarnąć.
Na początek mieliśmy do zobaczenia dość ciekawe miasteczko – Oamaru – słynące z wiktoriańskiej architektury. Klimat był niezły  - główna ulica ze starymi, industrialnymi budynkami, w których są teraz urządzone galerie, pracownie stolarskie, rzeźbiarskie, sklepy z antykami itp. Mieszkańcy mają fioła na punkcie historii – są wypożyczalnie kostiumów z epoki, widziałam kilku panów z zapuszczonymi bokobrodami – raz na jakiś czas urzadza się parady. Ale największym hitem Oamaru  są  Steampunks coś w rodzaju subkultury  – dostaliśmy ulotkę objaśniającą o co chodzi: Steampunks zajmują się rodzajem science fiction i „historii spekulacyjnej”, czyli „co by było gdyby…”. Steampunk narodził się na przełomie lat 80 i 90. Przede wszystkim fascynują się epoką pary. - coś idealnie dla nas. W Oamaru jest galeria sztuki Steampunks – przed nią stary parowóz. Musimy się tym gatunkiem bliżej zainteresować.

Później zostawiliśmy na chwilę wybrzeże i znów ruszyliśmy w interior – celem było polodowcowe jezioro Tekapo, położone w pobliżu góry Cooka (najwyższy szczyt Nowej Zelandii). Trasa była dość malownicza, ale widoki do jakich już przywykliśmy  - owce, zielone pastwiska, dookoła wysokie zaśnieżone skaliste szczyty i niższe zarośnięte żóto-burą trawa i krzaczkami. Jechaliśmy doliną rzeki Waitaki, na które jest kilka zapor i sztuczne jeziora. Dotarliśmy też nad polodowcowe jezioro Pukaki, ze znanym puntem widokowym na górę Cooka, czyli po maorysku Aoraki – „Nakłuwacz chmur”. Góra robi wrażenie.

Wreszcie dotarliśmy nad jezioro Tekapo, zostawiliśmy rzeczy na kempingu (zdecydowaliśmy się na domek, żeby znowu nie zmarznąć) i ruszyliśmy na krótką górską wycieczke – na górę Mt John, położoną nad samym jeziorem. Tego nam brakowało po tych dniach spędzonyc raczej w samochodzie. Spacer był rewelacyjny, jak zwykle tutaj góry dookoła i jezioro w niesamowitym turkusowym kolorze.

Niestety ni espotkaliśmy papugi Kea, za to było mnóstwo dzikich królików.

poniedziałek, 12 listopada 2012

12.11 Catlins - Otago - Dunedin


Nad ranem pogoda na szczęście była już dużo lepsza. Przede wszystkim ustał zimny wiatr, który najbardziej dawał nam się we znaki. W ogóle obudziło nas miauczenie kota, który stał za drzwiami. Wpuściliśmy go i spaliśmy jeszcze przez chwilę już w trójkę.

Przy tak dobrej pogodzie szkoda było opuszczać tak wspaniałe miejsce, ale nie było wyjścia. Ruszyliśmy w dalszą drogę Southern Scenic Route. Początkowe kilometry prowadziły krętą drogą przez pasmo Catlins – dość niewysokie, do 800 m. n.p.m. Zatrzymaliśmy się raz, na wysokiej skarpie z której świetnie widać było ocean, plaże i małe wysepki. Wypatrywaliśmy delfinów, niestety tym razem się nie udało.

Kolejny krótki postój wypadł przy „górze Tunelowej” – krótki spacer prowadził do tunelu dawnej linii kolejowej. Następnie, w miejscowości Kaka Point zatrzymaliśmy się przy plaży na której zauważyliśmy fokę. Jacyś dwaj młodzi Nowozelandczycy podeszli do niej blisko sądząc że coś jej dolega, a wtedy skoczyła z impetem – chyba się trochę wystraszyli. We wszystkich miejscach gdzie widuje się dzikie zwierzęta typu pingwiny, foki, lwy morskie czy delfiny, są ustawione tablice ostrzegawcze informujące  na jaką odległość można się zbliżyć (max. 10 metrów) i jak należy się zachować wobec danego zwierza.

Po dłuższym odcinku jazdy dotarliśmy na półwysep Otago, gdzie w zatoce Sandfly Bay spodziewaliśmy się spotkać dzikie zwierzęta. Nie inaczej – na tej niesamowicie pięknej, piaszczystej plaży drzemało sobie kilkanaście ogromnych lwów morskich. To miejsce nie jest na szczęście dobrze znane, dlatego nie spotkaliśmy tam zbyt wielu innych osób. Sen lwom morskim mogły jedynie zakłócać wydzierające się mewy.
Z półwyspu pojechaliśmy krętą, wąską drogą do Dunedin – największego jak dotąd miasta od Christchurch. To taki lokalny Oxford – 20% mieszkańców to studenci. Miasto szczególnie nas nie porwało, choć jest tam trochę zabytkowych budynków z czasów wczesnych szkockich osadników – np. kościół z połowy XIX w. czy wspaniały dworzec kolejowy. Po krótkim spacerze i zjedzeniu burgerów w knajpie koło centralnego placu Octagon, ruszyliśmy dalej.

Planowaliśmy nocować w miejscowości Moeraki, która słynie z tajemniczych okrągłych głazów widocznych najlepiej podczas odpływu. Nie mogliśmy jednak znaleźć kempingu, dlatego podjechaliśmy jeszcze kilka kilometrów dalej, i ostatecznie nocujemy na kempingu w Hampden. Przejechaliśmy dziś najwięcej, aż 310 kilometrów.

Jutro wracamy do pierwotnej trasy, jedziemy przez Oamaru do miejscowości Lake Tekapo. Prognoza pogody na najbliższe dni jest dobra, mamy nadzieję że się utrzyma.


domek w Curio Bay w słonecznej odsłonie


plaża w Catlins


foka :)


półwysep Otago - Sandlfy Bay, czarne punkty to lwy morskie




śpiące lwy


Dunedin - dworzec kolejowy

11.11 Southern Scenic Route (Manapouri – Curio Bay)


Po nocnej ulewie obudził nas (a przynajmniej mnie, bo trudno żeby Wojtka coś obudziło) harmider różnych ptaków i po szybkich oględzinach okazało się, że pogoda jest lepsza – słońce przebijało się przez drzewa, znad gór nadciągały co prawda jakieś szare chmury, ale nie zanosiło się na większą ulewę. Po ekskluzywnym śniadaniu (jajecznica) złożyliśmy mokry namiot (postanowiliśmy go rozłożyć do suszenia w ciągu dnia, jak słońce mocniej przygrzeje) i ruszyliśmy na południe. W planie było dotarcie na sam południowy skrawek wyspy  do Curio Bay, gdzie można spotkać różne morskie zwierzaki – foki, delfiny i przede wszystkim pingwiny, na które Wojtek czekał już od ładnych paru miesięcy. Góry zostawiliśmy za sobą, pożegnaliśmy się już na zawsze z regionem fiordów, tereny zrobiły się pagórkowate, z zielonymi pastwiskami i oczywiście wszędzie, aż po horyzont owce i krowy.
W Tuatepere zakupiliśmy lokalne, podobno słynne, kiełbaski na kolację i około południa dotarliśmy nawybrzeże do punktu McCrackens gdzie widzieliśmy delfiny! Tak! Pierwsze ekscytujące spotkanie tego dnia!
Wczesnym popołudniem dotarliśmy do sporego miasta Invercargill – dość paskudne, trochę jak zapadła dziura z amerykańskich filmów.  Zrobiliśmy zakupy, szybko coś zjedliśmy i pognaliśmy dalej.
Pogoda zrobiła się sztormowa – wicher i deszcz. Dotarliśmy nad Curio Bay debatując, czy nocować w namiocie, czy w jakimś większym luksusie. Pole namiotowe jest nad samą plaża, ma zaciszne miejsca do biwakowania schowane przed wiatrem, w wysokich trawo-krzakach. Ale okazało się, że nie ma żadnej kuchni ani nawet wiaty żeby się schronić, więc niestety przy takiej pogodzie nasza luksusowa natura wygrała – wróciliśmy do osady żeby znaleźć jakiś dach nad głową.
Spodobał nam się dom o nazwie „Lazy Dolphin Lodge”, weszliśmy do środka  - a tu niespodzianka – w recepcji karteczka – „nie ma mnie, jeżeli chcesz zanocować, to wybierz pokój, wpisz swoje nazwisko na tablicy i czuj się jak u siebie”. Spodobało nam się to, ale ceny wydały się nam trochę za duże. Postanowiliśmy sprawdzić  jeszcze drugie miejsce, które widzieliśmy wcześniej  - weszliśmy do ogródka i znaleźliśmy mały domek, otwarty, zupełnie pusty i przed wejściem podobna tablica. Hmmm, czyżby tu wszyscy  tu prowadzili noclegi zdalnie…. Tym razem cena była przystępna wiec wpisaliśmy się przy jednym z pokojów i postanowiliśmy zwiedzić „nasz” domek. I tu dopiero nas zatkało…. Mały domek przy samej plaży, wiekkie okna, z nich nieziemski widok, ogromne łoże zachęcająco zaścielone, kominek, dwa koty (Lilly i Moby jak się później dowiedzieliśmy) Po prostu domek marzeń. I cały dla nas! Okazało się, że właściciele tego cuda prowadzą niedaleko famę (660 ha, tysiące owiec i krów). Zadzwoniliśmy do nich, powiedzieli, że ktoś przyjdzie do nas rano. Jak już zdazyliśmy zauważyć, wiele rzeczy tak tutaj właśnie działa, na tak zwane „honesty box", czyli pudełko uczciwości. Po prostu bierzesz gazete – wrzucasz kasę do skarbonki, nocujesz na kempingu – do skarbonki, można tak nawet kupić warzywa na lokalnym straganie – nikt nie pilnuje, bo i po co ktos miałby oszukiwać?



Rozgościliśmy się wygodnie w domku i ruszyliśmy na plażę – główny cel wyprawy na południe czekał. Pingwiny zwykle wychodzą na ląd przed zachodem słonca albo nad ranem, przed wschodem, Teraz, w listopadzie jest czas, kiedy w gniazdach są małe pisklaki i zwykle jeden z rodziców siedzi z nimi, drugi poluje  i wieczorem przychodzi do gniazda nakarmić rodzinę. Na to właśnie liczyliśmy.  Niedaleko był słynny „skamieniały las” – prehistoryczne drzewa i paprocie, które 160 milionów lat temu zostały zniszczone przez wybuch wulkanu, a później zalane oceanem. Tam właśnie można zobaczyć pingwiny. I udało się! Widzieliśmy trzy pingwiny żółtookie, najrzadziej występujące na świecie. I ch nazwa pochodzi od żótej pręgi, którą mają na głowie. Są słodkie :) 

Po tych wszystkich atrakcjach solidnie nas przewiało i zmokliśmy doszczętnie. Na szczęście mogliśmy się ogrzać przy naszym kominku J

Tu jest płetwa delfina :)

Pingwiny :)

Nasz widok z okna

Sielanka

sobota, 10 listopada 2012

10.11 - Milford Sound

"Tyle wody nie w poziomie, to jeszcze w całym życiu nie widzałem" - powiedział Wojtek w drodze powrotnej z Milford Sound i to jest najlepsze podsumowanie dnia. Jest tu jedna z najwyższych średnich rocznych opadów na świecie. Podobno przez cały porzedni tydzień było sucho i słonecznie, dopiero dziś wszystko wróciło do normy. To, co się tam działo jest nie do opisania - trzeba zobaczyć:

 Droga do Mikford Sound, tuż za tunelem Homera  - tak, tymi serpentynami właśnie trzeba zjechać.

 Rejs statkiem po Milford Sound




Te wszystkie wodospady powstają tam tylko po deszczu. Normalnie w w fiordzie można zobaczyć tylko dwa, reszta znika juz jakieś kilka godzin po ustąpieniu ulewy.

Cóż miejsce zapiera dech w piersiach, ale jest dość niegościnne. Wrócliśmy szybko na południe - dziś nocujemy nad jeziorem Manapouri, mamy rewelacyjny kemping - Possus Lodge (czyli "Nora oposa") :)

Nad jeziorem Manapouri - jakieś 140 km na południe od Milford Sound

                       Scenki z życia w norze oposa (dobra była kolacja)


I na koniec nowozelandzki czarny charakter (znamy już niestety dobrze te gadziny, wszędzie sie dostaną, są sprytniejsze od komarów i gryzą do krwi, podejrzewam, że mają kły, ale jeszcze nie udalo mi się zaobserować):