Siedzimy właśnie (akcja toczy się 19.11 wieczorem, pewnie na blogu pojawi się później) z Wojtkiem na promie na Północną Wyspę –
już widać ląd przed nami. Z tyłu została Południowa Wyspa, która na razie jest
naszą ulubioną, dlatego trochę się smucimy….
Ostatnie dni spędziliśmy w lesie, na plaży i na szlaku, bez
cywilizacji i bez samochodu. Było oczywiście fantastycznie.
Po noclegu w Nelson szybko się zebraliśmy, w centrum
zrobiliśmy zakupy, skorzystaliśmy z Internetu w bibliotece (miejskie
biblioteki, to bardzo przyjemne miejsca, Internet jest za darmo i można od razu
poczytać o interesujących nas aktualnie sprawach – na przykład sprawdzić, jakie
tym razem dziwne zwierzę widzieliśmy). Koło południa zostawiliśmy Nelson i
ruszyliśmy na zachód w stronę miejscowości, a raczej małej osady letniskowej - Marahau,
gdzie szlak się zaczyna.
Szlak imienia Abela Tasmana prowadzi wzdłuż wybrzeża. To
jeden z kilku (chyba jest ich dziewięć) głównych szlaków nowozelandzkich, tak zwanych
„Great walks”. Są to najbardziej atrakcyjne i najpopularniejsze miejsca wypraw,
dlatego są objęte specjalnymi zasadami (oczywiście wszystko to ogarnia
wspomniany już wcześniej DoC). Przejście
całego szlaku zajmuje około 4 dni, ale można zobaczyć tylko fragmenty. Z
określonych punktów ludzi odbierają lub dowożą wodne taksówki. Jeśli się
zamierza nocować, to trzeba przed wyruszeniem zarezerwować sobie miejsce na
jednym z pól namiotowych, albo chatek (zarządzane przez DoC). W wysokim sezonie turystycznym trzeba
to robić ze sporym wyprzedzeniem bo liczba miejsc jest ograniczona.
Mieliśmy taką rezerwację, wydrukowane potwierdzenie (bo
strażnicy parkowi mogą sprawdzić, czy się ma rezerwację , a biwakowanie na
dziko jest w parku zabronione – rzeczywiście sprawdzali nas napotkani
strażnicy, a przy okazji byli źródłem ciekawych informacji i można sobie z nimi było pogadać).
Samochód zostawiliśmy na parkingu i ruszyliśmy - niestety w dość mało przyjemnej mżawce. Ale
trudno, rezerwacje mieliśmy, za dwa dni prom, więc nie mogliśmy czekać na
Słońce. No i znów mieliśmy szczęście, bo po kilku godzinach się rozpogodziło i
dzień kończyliśmy w pięknym Słońcu. Zmokliśmy co prawda, ale wszystko szybko
wyschło. Było ciepło i bezwietrznie. No
i wieczorem kąpałam się w morzu! Było cudownie i wcale nie tak zimno. Wojtek
się nie zdecydował i potem żałował, bo później była morska bryza i niezbyt
dobre warunki do pływania.
Pierwszy nocleg mieliśmy w tzw. Anchorage Bay, przy
samiutkiej plaży jak marzenie – żółciutki piasek, turkusowa woda, małe fale,
kilka jachtów przycumowanych do wybrzeża. No i naprawdę garstka ludzi. Oprócz
nas na kempingu była drużyna harcerska – dzieciaki biegały wszędzie, jak to
tutejsze dzieci (prawie gołe, boso – niezależnie od pogody, okropnie brudne, za
to wesołe). My właściwie jak tylko się ściemniło poszliśmy spać, bo następnego
dnia czekał nas wymarsz wcześnie rano. Cały szlak Abela Tasmana jest tak
poprowadzony, ze trzeba się dopasować do przypływów i odpływów – trasa prowadzi
przez plaże i zatoczki, które w czasei przypływu są zalane wodą i wtedy trzeba
obchodzić je przez dość pagórkowate wzniesienia – coś około 200 m, ale jest to
mniej przyjemne.
Następny dzień mieliśmy już bardzo słoneczny i przyjemny –
szliśmy sobie lasem (niesamowity las, dziwne drzewa, niby-palmy, ogromne
paprocie i coś jakby liany no i ptasie odgłosy z każdej strony), raz po raz
wychodzi się na plażę, można poleżeć, poopalać się i znowu idzie się dalej.
Śmiesznie tak w górskich butach, z plecakami i namiotem chodzi się po plaży.
Tego drugiego dnia mimo sielskich kilmatów i tego że szlak
jest naprawdę łatwy i przyjemny to nieźle się zmęczyliśmy – przeszliśmy
spokojnie ponad 20 kilometrow. Nasz drugi kemping nie był już taki
spektakularny, położony dość daleko od morza, w zatoczce, która podczas
odpływu, kiedy ją widzieliśmy była pusta, tylko stosy muszli i mewy i resztki
błotnistego piasku.
Okazało się też, że odcinek, który planowaliśmy przejść
ostatniego dnia jest częściowo zamknięty z powodu osuwiska i będziemy musieli
obejść go drogą przez góry. Wstaliśmy znowu wcześnie, strażnik parkowy
powiedział nam, że droga powinna nam zając jakieś 2 godziny. PO wyjściu okazało
się jednak, że musimy przechodzić przez dość szeroko rozlaną rzekę –
zdejmowanie butów, przełażenie, potem suszenie nóg – trochę nam to zajęło. Później
też okazało się że szlak dojściowy do drogi nie jest łatwy – przez małą ale
dość głęboką rzeczkę musieliśmy jeszcze skakać niezliczona ilość razy i już
zaczęliśmy się poważnie stresować – o 10:45 musieliśmy być w docelowej zatoce,
żeby zdążyć na wodną taksówkę z powrotem. A spóźnić się nie mogliśmy – przecież
jeszcze trzeba dojechać na Picton i dostać się na prom. Na szczęści doszliśmy
do tej żwirowe drogi przez las i chyba jakimś cudem przez te odludzia
przejeżdżała para Holendrów swoim campervanem. Okazało się, że też jada na
nasza plażę i na tą samą łódkę.
Powrót wodną taksówką był bardzo przyjemny – przez godzinę
widzieliśmy z morza nasza trzydniową trasę i kapitan – bardzo energiczny Pan,
opowiadał nam różne ciekawostki. I znowu widzieliśmy fokę. Na koniec łódką
wpłynął na przyczepkę, przesiadł się do małego traktorka i droga odwiózł nas na
parking J
Później szybka droga do Picton – małego miasteczka, które
jest głównym portem łączącym dwie wyspy i tak jesteśmy w drodze do stolicy.
Anchorage Bay
Las na wybrzeżu