Na dzisiejszy dzień w zasadzie nie mieliśmy żadnego planu -
miała to być taka zapasowa doba którą można było wykorzystać w zależności od
pogody.
Obudziliśmy się około 7:30 po 11 godzinach snu – tak to jest
na kempingach położonych w dziczy. Jedyne co mogło zakłócać sen to odgłosy
bardzo licznego ptactwa. Po raz pierwszy w ogóle nie zmarzliśmy pod namiotem –
czyżby przyszło lato?
Przy śniadaniu towarzyszyły nam znów kuro-kiwi, dziwne
nielotne ptaszyska które prawie wcale nas się nie bały. Podchodziły na
odległość jednego kroku licząc, że dostaną coś do zjedzenia. Nasza rajska
zatoczka wyglądała zupełnie inaczej niż wczoraj. Trwał przypływ, więc woda
dotarła na kilka metrów od namiotu.
Przy dobrej pogodzie trochę żal było opuszczać tak zaciszne
miejsce, ale w końcu po 10tej zebraliśmy się. Zatrzymaliśmy się jeszcze w
osadzie Portage by przejść się na godzinny spacer na drugą stronę wyjątkowo
wąskiego w tym miejscu półwyspu. Po drugiej stronie zastaliśmy w przystani „wodnego
listonosza” który właśnie odbierał pozostawione na nabrzeżu bagaże i odstawiał
przywiezione. Zapewne ktoś tu po nie później przyjechał.
Jadąc wąską drogą przez półwysep Aga liczyła zakręty – na
odcinku 33 km było ich dokładnie 292. Możemy śmiało powiedzieć, że to
najbardziej kręta droga jaką w życiu jechaliśmy. Aż na końcu trzeba było się
zatrzymać żeby przestało się kręcić w głowie.
Minęliśmy Havelock i zatrzymaliśmy się w Pelorus Bridge.
Znajduje się tu bardzo fajny i tani kemping, gdzie moglibyśmy przenocować, ale
wtedy dzień byłby za krótki. Przeszliśmy się jedynie na mały spacer do
wiszącego mostku z którego ładnie widać było turkusową rzekę. Niektórzy nawet
ośmielili się tam kąpać i skakali ze skały do wody.
Postanowiliśmy dojechać dziś do Nelson, największego miasta
północnego wybrzeża. Znaleźliśmy przyzwoity kemping na obrzeżach miasta, przy
okazałej piaszczystej plaży. Wcześniej zwiedziliśmy niezbyt ciekawe centrum
szukając przy okazji czegoś do zjedzenia.
Na plaży z wiatrem zmagali się kitesurferzy. My przez chwilę
nawet myśleliśmy, że uda nam się wykąpać, ale zimny wiatr ostudził nasz zapał.
Tak minął kolejny dzień – jutro ruszamy na szlak Abela Tasmana. Może tam uda
się zanurzyć w wodzie.
A teraz uwaga - zagadka: te ciekawe ptaszyska ze zdjęcia poniżej zaglądały nam wczoraj do namiotów. Kto pierwszy zidentyfikuje co to za zwierzę oraz poda jego nazwę na facebooku lub w komentarzu - dostanie nowozelandzką niespodziankę ;)
Kuro-kiwi - kto wie co to jest? :)
kite-surferzy na plaży w Nelson
Nelson - nowozelandzkie Los Angeles
Ponieważ tam będziemy raczej w dziczy, kolejny meldunek uda
się wysłać pewnie dopiero we wtorek.
Ptaczek kiwi - kiwaczek
OdpowiedzUsuń