Mimo zapowiadanych przelotnych opadów znowu świeciło słońce
– jakoś do tej pory szczęście nam sprzyja i tylko ten jeden dzień w fiordach
był naprawdę paskudny (jeśli chodzi o pogodę).
Trasa z Kaikoura prowadziła wzdłuż wybrzeża i znowu mogliśmy
podziwiać niesamowite krajobrazy, szczególnie ładny jest kolor oceanu.
Po kilkunastu kilometrach dotarliśmy do Oaru – miejsca gdzie
w skalistej zatoce żyje spora kolonia fok i gdzie jest ich ulubione miejsce na wychowanie
małych focząt. Tutaj też do oceanu wpada potok, gdzie przez kilka miesięcy po
urodzeniu, przy niedużym wodospadzie bawią się młode, w czasie kiedy dorosłe
foki mogą polować i przynosić im
jedzenie. Teraz pora była dość późna – młode rodzą się zwykle w kwietniu i
najwięcej przy wodospadzie Oaru jest ich podczas tutejszej zimy, ale i tak
udało nam się spotkać trzy młode foczki, które sobie wesoło baraszkowały przy
wodospadzie.
No i kolonia była też imponująca – ogromne stado, niektóre
foki odpoczywały, młode bawiły się w małych sadzawkach i urządzały niby
pojedynki. Zupełnie inne wrażenie tak obserwować zwierzęta na wolności.
Ale zostawiliśmy foki – pewnie już nie będzie raczej okazji do
spotkania tylu morskich zwierząt i
ruszyliśmy na północ. Krajobraz tu zmienia się bardzo szybko – po chwili
wjechaliśmy pomiędzy dziwne łyse góry, całe pokryte tylko przysuszoną trawą. Po godzinie znów byliśmy w zielonym rejonie –
tym razem dotarliśmy do regionu Marlborough, znanego z upraw winorośli i
produkcji win znanych na całym świecie. Rzeczywiście teraz droga prowadziła
pomiędzy winnicami i zrobiło się bardzo sielsko. Blenheim jest stolicą tego
regionu, ale samo miasto nie jest zbyt interesujące, więc tylko przez nie
przejechaliśmy – najlepsza jest okolica – dolina rzeki Wairau, gdzie znajdują
się najbardziej znane winnice. To była cudowna część dnia! Szkoda, że Wojtek jest kierowcą, bo nie mógł
popróbować tych wszystkich przepyszności. Za to ja napiłam się za wszystkie czasy. W
każdej winnicy urządzane są degustacje – przeważnie zupełnie za darmo albo za
kilka dolarów, ale jeśli się kupi wino to opłat za próbowanie do woli nie
pobierają.
My wina lubimy ale do zbytnich koneserów nie należymy, teraz
mam mocne postanowienie, żeby ten temat zgłębić. Już dość poważnie zgłębiłam
temat Sevignon Blanc, które jest najpopularniejszym tutaj szczepem wina – białe
pyszne winko i dodają do niego tropikalnych owoców (marakuja). Po odwiedzeniu
kilku (chyba było ich pięć, ale troszkę straciłam rachubę) już trochę o winie
posłuchaliśmy, ze o moim piciu nie wspomnę i ruszyliśmy w dalsza drogę. Ja
rozochocona tą ekskluzywną atmosferą straszną miałam ochotę, żeby zjeść choć
raz obiad w restauracji. No w końcu jesteśmy nad morzem, jakaś pyszna rybka, w
końcu raz na wyjeździe trzeba zaszaleć! No i poszliśmy w Havelock – małe
portowe miasteczko, właściwie punkt wypadowy do regionu Marlborough Sounds.
Znależliśmy knajpę przy przystani jachtów, Wojtek, jak zwykle wiedział co robi
i zamówił rybę dnia, a ja (sama od wczoraj zastanawiam się dlaczego) pokusiłam
się o spróbowanie regionalnego specjału – zielonych muli. Mule już kiedyś
jadłam, dobre w sosiku, jak się dobrze im nie przygląda to wszystko w porządku.
Ale jak mi podali te tutaj! O zgrozo! Wielkie zielone skorupy i mule jakoś ze
trzy-cztery razy większe, niż te, które pamiętam. Niestety było widać każdy ich
szczegół anatomiczny, ale nie będę się w to zagłębiać. Jakoś zmogłam miskę i zostawiłam tylko trzy.
A potem ruszyliśmy do fiordów Marlborough. Są całkiem inne
niż te, które widzieliśmy na południu. Tutaj to raczej labirynt zielonych
zalesionych zacisznych zatoczek, tylko do niektórych prowadzi droga. Są tu
rozsiane, pochowane domki letniskowe Nowozelandczyków. Niesamowite jest to że
do wielu miejsc da się dotrzeć tylko łodzią. Są takie domy, kempingi, nawet
lotnisko i stacja benzynowa (dla łodzi). My poruszaliśmy się tradycyjnie –
nasza Złotą Strzałą, więc możliwości mieliśmy ograniczone. Wybraliśmy jedną z
zatoczek – Nicau Cove, gdzie znajduje się prosty kemping DOC (Department of
Conservation, czyli coś w rodzaju tutejszego Ministerstw Ochrony Środowiska).
Droga do naszego kempingu była niesłychanie kręta i prowadziła raz w górę, raz
w dół. Może z powodu tych zakrętów, może
powodu wina, a na pewno z powodu tych muli wieczór miałam dość fatalny.
Odchorowałam moje ekskluzywne zachcianki. I już wiem skąd się wzięło słowo
„mulić”.
Za to nasza zatoczka była przepiękna – turkusowa woda,
zacisznie, pełno różnych dziwnych ptaków, latających i łażących po kempingu jak
kury. Ale jej uroki doceniłam dopiero następnego dnia.
Foki w Ohau
Łyse góry po drodze do Blenheim
Winnice w dolinie Wairau
Nasza rajska zatoczka
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz