Noc była baaardzo
zimna – rano po wyjściu z namiotu z ust wydychało się parę (poranny prysznic
był niezłym wyczynem, na szczęście woda była przyjemnie gorąca). W ogóle na
tutejszych kempingach warunki są co najmniej luksusowe. W kuchni - obowiązkowo
oprócz zlewu i kuchenki – jest mikrofalówka, toster i zbiornik z wrzątkiem. Łazienki
(nawet jeśli to są zwykłe budki na nie strzeżonych kempingach) są sterylnie
czyste (błysk bije w oczy i pachnie). Zawsze jest papier toaletowy i bardzo
często żel antybakteryjny. Poza tym na kempingu jest zwykle pralnia (z pralką i
suszarnią automatyczną na dolary) i salonik z sofami, jakimiś książkami,
mapkami okolicy, telewizorem itp.
No i oczywiście wszędzie całkowita segregacja śmieci – nawet
w miastach kosze są co najmniej trzy.
W takich luksusach nie straszne nam zimne noce i rano dość
łatwo jest się ogarnąć.
Na początek mieliśmy do zobaczenia dość ciekawe miasteczko –
Oamaru – słynące z wiktoriańskiej architektury. Klimat był niezły - główna ulica ze starymi, industrialnymi budynkami,
w których są teraz urządzone galerie, pracownie stolarskie, rzeźbiarskie, sklepy
z antykami itp. Mieszkańcy mają fioła na punkcie historii – są wypożyczalnie
kostiumów z epoki, widziałam kilku panów z zapuszczonymi bokobrodami – raz na
jakiś czas urzadza się parady. Ale największym hitem Oamaru są
Steampunks coś w rodzaju subkultury – dostaliśmy ulotkę objaśniającą o co chodzi: Steampunks
zajmują się rodzajem science fiction i „historii spekulacyjnej”, czyli „co by
było gdyby…”. Steampunk narodził się na przełomie lat 80 i 90. Przede wszystkim
fascynują się epoką pary. - coś idealnie dla nas. W Oamaru jest galeria sztuki
Steampunks – przed nią stary parowóz. Musimy się tym gatunkiem bliżej
zainteresować.
Później zostawiliśmy na chwilę wybrzeże i znów ruszyliśmy w
interior – celem było polodowcowe jezioro Tekapo, położone w pobliżu góry Cooka
(najwyższy szczyt Nowej Zelandii). Trasa była dość malownicza, ale widoki do
jakich już przywykliśmy - owce, zielone
pastwiska, dookoła wysokie zaśnieżone skaliste szczyty i niższe zarośnięte
żóto-burą trawa i krzaczkami. Jechaliśmy doliną rzeki Waitaki, na które jest
kilka zapor i sztuczne jeziora. Dotarliśmy też nad polodowcowe jezioro Pukaki,
ze znanym puntem widokowym na górę Cooka, czyli po maorysku Aoraki – „Nakłuwacz
chmur”. Góra robi wrażenie.
Wreszcie dotarliśmy nad jezioro Tekapo, zostawiliśmy rzeczy
na kempingu (zdecydowaliśmy się na domek, żeby znowu nie zmarznąć) i ruszyliśmy
na krótką górską wycieczke – na górę Mt John, położoną nad samym jeziorem. Tego
nam brakowało po tych dniach spędzonyc raczej w samochodzie. Spacer był rewelacyjny,
jak zwykle tutaj góry dookoła i jezioro w niesamowitym turkusowym kolorze.
Niestety ni espotkaliśmy papugi Kea, za to było mnóstwo
dzikich królików.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz