wtorek, 20 listopada 2012

17-19.11 Abel Tasman – Picton – Wellington


Siedzimy właśnie (akcja toczy się 19.11 wieczorem, pewnie na blogu pojawi się później) z Wojtkiem na promie na Północną Wyspę – już widać ląd przed nami. Z tyłu została Południowa Wyspa, która na razie jest naszą ulubioną, dlatego trochę się smucimy….
Ostatnie dni spędziliśmy w lesie, na plaży i na szlaku, bez cywilizacji i bez samochodu. Było oczywiście fantastycznie.
Po noclegu w Nelson szybko się zebraliśmy, w centrum zrobiliśmy zakupy, skorzystaliśmy z Internetu w bibliotece (miejskie biblioteki, to bardzo przyjemne miejsca, Internet jest za darmo i można od razu poczytać o interesujących nas aktualnie sprawach – na przykład sprawdzić, jakie tym razem dziwne zwierzę widzieliśmy). Koło południa zostawiliśmy Nelson i ruszyliśmy na zachód w stronę miejscowości, a raczej małej osady letniskowej - Marahau, gdzie szlak się zaczyna.
Szlak imienia Abela Tasmana prowadzi wzdłuż wybrzeża. To jeden z kilku (chyba jest ich dziewięć) głównych szlaków nowozelandzkich, tak zwanych „Great walks”. Są to najbardziej atrakcyjne i najpopularniejsze miejsca wypraw, dlatego są objęte specjalnymi zasadami (oczywiście wszystko to ogarnia wspomniany już wcześniej DoC).  Przejście całego szlaku zajmuje około 4 dni, ale można zobaczyć tylko fragmenty. Z określonych punktów ludzi odbierają lub dowożą wodne taksówki. Jeśli się zamierza nocować, to trzeba przed wyruszeniem zarezerwować sobie miejsce na jednym z pól namiotowych, albo chatek (zarządzane przez  DoC). W wysokim sezonie turystycznym trzeba to robić ze sporym wyprzedzeniem bo liczba miejsc jest ograniczona.
Mieliśmy taką rezerwację, wydrukowane potwierdzenie (bo strażnicy parkowi mogą sprawdzić, czy się ma rezerwację , a biwakowanie na dziko jest w parku zabronione – rzeczywiście sprawdzali nas napotkani strażnicy, a przy okazji byli źródłem ciekawych informacji i można sobie  z nimi było pogadać).
Samochód zostawiliśmy na parkingu i ruszyliśmy -  niestety w dość mało przyjemnej mżawce. Ale trudno, rezerwacje mieliśmy, za dwa dni prom, więc nie mogliśmy czekać na Słońce. No i znów mieliśmy szczęście, bo po kilku godzinach się rozpogodziło i dzień kończyliśmy w pięknym Słońcu. Zmokliśmy co prawda, ale wszystko szybko wyschło. Było ciepło i bezwietrznie.  No i wieczorem kąpałam się w morzu! Było cudownie i wcale nie tak zimno. Wojtek się nie zdecydował i potem żałował, bo później była morska bryza i niezbyt dobre warunki do pływania.
Pierwszy nocleg mieliśmy w tzw. Anchorage Bay, przy samiutkiej plaży jak marzenie – żółciutki piasek, turkusowa woda, małe fale, kilka jachtów przycumowanych do wybrzeża. No i naprawdę garstka ludzi. Oprócz nas na kempingu była drużyna harcerska – dzieciaki biegały wszędzie, jak to tutejsze dzieci (prawie gołe, boso – niezależnie od pogody, okropnie brudne, za to wesołe). My właściwie jak tylko się ściemniło poszliśmy spać, bo następnego dnia czekał nas wymarsz wcześnie rano. Cały szlak Abela Tasmana jest tak poprowadzony, ze trzeba się dopasować do przypływów i odpływów – trasa prowadzi przez plaże i zatoczki, które w czasei przypływu są zalane wodą i wtedy trzeba obchodzić je przez dość pagórkowate wzniesienia – coś około 200 m, ale jest to mniej przyjemne.
Następny dzień mieliśmy już bardzo słoneczny i przyjemny – szliśmy sobie lasem (niesamowity las, dziwne drzewa, niby-palmy, ogromne paprocie i coś jakby liany no i ptasie odgłosy z każdej strony), raz po raz wychodzi się na plażę, można poleżeć, poopalać się i znowu idzie się dalej. Śmiesznie tak w górskich butach, z plecakami i namiotem chodzi się po plaży.
Tego drugiego dnia mimo sielskich kilmatów i tego że szlak jest naprawdę łatwy i przyjemny to nieźle się zmęczyliśmy – przeszliśmy spokojnie ponad 20 kilometrow. Nasz drugi kemping nie był już taki spektakularny, położony dość daleko od morza, w zatoczce, która podczas odpływu, kiedy ją widzieliśmy była pusta, tylko stosy muszli i mewy i resztki błotnistego piasku. 
Okazało się też, że odcinek, który planowaliśmy przejść ostatniego dnia jest częściowo zamknięty z powodu osuwiska i będziemy musieli obejść go drogą przez góry. Wstaliśmy znowu wcześnie, strażnik parkowy powiedział nam, że droga powinna nam zając jakieś 2 godziny. PO wyjściu okazało się jednak, że musimy przechodzić przez dość szeroko rozlaną rzekę – zdejmowanie butów, przełażenie, potem suszenie nóg – trochę nam to zajęło. Później też okazało się że szlak dojściowy do drogi nie jest łatwy – przez małą ale dość głęboką rzeczkę musieliśmy jeszcze skakać niezliczona ilość razy i już zaczęliśmy się poważnie stresować – o 10:45 musieliśmy być w docelowej zatoce, żeby zdążyć na wodną taksówkę z powrotem. A spóźnić się nie mogliśmy – przecież jeszcze trzeba dojechać na Picton i dostać się na prom. Na szczęści doszliśmy do tej żwirowe drogi przez las i chyba jakimś cudem przez te odludzia przejeżdżała para Holendrów swoim campervanem. Okazało się, że też jada na nasza plażę i na tą samą łódkę.
Powrót wodną taksówką był bardzo przyjemny – przez godzinę widzieliśmy z morza nasza trzydniową trasę i kapitan – bardzo energiczny Pan, opowiadał nam różne ciekawostki. I znowu widzieliśmy fokę. Na koniec łódką wpłynął na przyczepkę, przesiadł się do małego traktorka i droga odwiózł nas na parking J
Później szybka droga do Picton – małego miasteczka, które jest głównym portem łączącym dwie wyspy i tak jesteśmy w drodze do stolicy. 



Anchorage Bay


Las na wybrzeżu

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz