Po nocnej ulewie obudził nas (a przynajmniej mnie, bo trudno
żeby Wojtka coś obudziło) harmider różnych ptaków i po szybkich oględzinach
okazało się, że pogoda jest lepsza – słońce przebijało się przez drzewa, znad
gór nadciągały co prawda jakieś szare chmury, ale nie zanosiło się na większą
ulewę. Po ekskluzywnym śniadaniu (jajecznica) złożyliśmy mokry namiot
(postanowiliśmy go rozłożyć do suszenia w ciągu dnia, jak słońce mocniej
przygrzeje) i ruszyliśmy na południe. W planie było dotarcie na sam południowy
skrawek wyspy do Curio Bay, gdzie można
spotkać różne morskie zwierzaki – foki, delfiny i przede wszystkim pingwiny, na
które Wojtek czekał już od ładnych paru miesięcy. Góry zostawiliśmy za sobą, pożegnaliśmy
się już na zawsze z regionem fiordów, tereny zrobiły się pagórkowate, z
zielonymi pastwiskami i oczywiście wszędzie, aż po horyzont owce i krowy.
W Tuatepere zakupiliśmy lokalne, podobno słynne, kiełbaski na
kolację i około południa dotarliśmy nawybrzeże do punktu McCrackens
gdzie widzieliśmy delfiny! Tak! Pierwsze ekscytujące spotkanie tego dnia!
Wczesnym popołudniem dotarliśmy do sporego miasta
Invercargill – dość paskudne, trochę jak zapadła dziura z amerykańskich
filmów. Zrobiliśmy zakupy, szybko coś
zjedliśmy i pognaliśmy dalej.
Pogoda zrobiła się sztormowa – wicher i deszcz.
Dotarliśmy nad Curio Bay debatując, czy nocować w namiocie, czy w jakimś
większym luksusie. Pole namiotowe jest nad samą plaża, ma zaciszne miejsca do
biwakowania schowane przed wiatrem, w wysokich trawo-krzakach. Ale okazało się, że nie ma żadnej kuchni ani nawet wiaty żeby się schronić, więc niestety przy
takiej pogodzie nasza luksusowa natura wygrała – wróciliśmy do osady żeby
znaleźć jakiś dach nad głową.
Spodobał nam się dom o nazwie „Lazy Dolphin
Lodge”, weszliśmy do środka - a tu
niespodzianka – w recepcji karteczka – „nie ma mnie, jeżeli chcesz zanocować,
to wybierz pokój, wpisz swoje nazwisko na tablicy i czuj się jak u
siebie”. Spodobało nam się to, ale ceny wydały się nam trochę za duże.
Postanowiliśmy sprawdzić jeszcze drugie miejsce, które widzieliśmy wcześniej -
weszliśmy do ogródka i znaleźliśmy mały domek, otwarty, zupełnie pusty i przed
wejściem podobna tablica. Hmmm, czyżby tu wszyscy tu prowadzili noclegi zdalnie…. Tym razem
cena była przystępna wiec wpisaliśmy się przy jednym z pokojów i postanowiliśmy
zwiedzić „nasz” domek. I tu dopiero nas zatkało…. Mały domek przy samej plaży,
wiekkie okna, z nich nieziemski widok, ogromne łoże zachęcająco zaścielone,
kominek, dwa koty (Lilly i Moby jak się później dowiedzieliśmy) Po prostu domek marzeń. I cały dla nas! Okazało się, że właściciele tego cuda prowadzą
niedaleko famę (660 ha, tysiące owiec i krów). Zadzwoniliśmy do nich,
powiedzieli, że ktoś przyjdzie do nas rano. Jak już zdazyliśmy zauważyć, wiele
rzeczy tak tutaj właśnie działa, na tak zwane „honesty box", czyli pudełko
uczciwości. Po prostu bierzesz gazete – wrzucasz kasę do skarbonki, nocujesz na
kempingu – do skarbonki, można tak nawet kupić warzywa na lokalnym straganie –
nikt nie pilnuje, bo i po co ktos miałby oszukiwać?
Rozgościliśmy się wygodnie w domku i ruszyliśmy na plażę – główny cel wyprawy na południe czekał. Pingwiny zwykle wychodzą na ląd
przed zachodem słonca albo nad ranem, przed wschodem, Teraz, w listopadzie
jest czas, kiedy w gniazdach są małe pisklaki i zwykle jeden z rodziców siedzi
z nimi, drugi poluje i wieczorem przychodzi do gniazda
nakarmić rodzinę. Na to właśnie liczyliśmy.
Niedaleko był słynny „skamieniały las” – prehistoryczne drzewa i
paprocie, które 160 milionów lat temu zostały zniszczone przez wybuch wulkanu,
a później zalane oceanem. Tam właśnie można zobaczyć pingwiny. I udało się!
Widzieliśmy trzy pingwiny żółtookie, najrzadziej występujące na świecie. I ch nazwa pochodzi od żótej pręgi, którą mają na głowie. Są słodkie :)
Po tych wszystkich atrakcjach solidnie nas przewiało i
zmokliśmy doszczętnie. Na szczęście mogliśmy się ogrzać przy naszym kominku J
Tu jest płetwa delfina :)
Pingwiny :)
Nasz widok z okna
Sielanka
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz